poniedziałek, 20 lipca 2015

niedziela, 19 lipca 2015

Przetworom z tamtych lat poświęcę  trochę czasu,ale już nie dziś.Bo czy wiecie Drodzy moi Czytelnicy,że 60 lat temu słowo dżem nie było w Polsce znane.A jak się pojawiło,to na słoiczkach  z dżemem był napis informujący,że to jest Jam.Chyba tak jakoś.Dżem to wymysł Angielski powojenny,dla ludzi zapracowanych.I jego definicja  to 1 kg owoców podzielić na pół .Te połowę zagotować z całym kilogramem cukru i po rozgotowaniu owoców   [ 10 minut] dodać druga połowę i ją już gotować tak krótko by się właśnie dodane owoce  nie rozgotowały.To jest dżem,który ja nazywam:"lepiej szybciej,szybciej lepiej,owoc zdrowy,cukier krzepi"A konfitura,znana wtedy ...........o to zupełnie co innego.Jest rodem z Grecji i Turcji ,a tam już nie ma angielskiego pośpiechu.Wrócę do tematu
Koniec lat 40-tych ,to stała przyjaźń z Marylką i częste moje u niej przebywanie.Miała pół domu z połową ogródka i ustawicznie jej mamy nie było w domu ,bo "robiła karierę polityczną",najpierw w PPR,a potem  w PZPR .Zatem hulaj dusza ,chata wolna.Połowa ogrodu mamy Marylki ,bogata była w drzewa owocowe i krzewy.Przez środek prowadziła ścieżka wyłożona płytami chodnikowymi,których o dziwo na ulicy nie było,a w ogrodzie tak.A dokąd ta ścieżka prowadziła?Do samego końca ogrodu,gdzie znajdowała się drewniana ubikacja z serduszkiem wyciętym w drzwiach.Do dziś nie wiem ,dla czego serduszko i dla czego w drzwiach.Ale tak było wszędzie ,więc po co dociekać.Przy tej ubikacji rosły dwa krzaki czarnej porzeczki.O ! jakież były wysokie i rozłożyste  ,a jakie miały wielkie  jagody.To nam przyszło właśnie ,te jagody zpierać.Z części mama Marylki smażyła konfiturę ,a smażyła ją  kilka dni,odparowując,aż zrobiła się tak gęsta,że można było ,nożem kroić.Z drugiej części zaś wsypywała  owoce do balonu i nasypywała cukrem.Po kilkunastu dniach sok zlewała a  do owoców w balonie wlewała  wodę i  w otwór wkładała "bulgotka " .To takie szklane urządzenie odizolowujące  zawartość balonu od  czynników zewnętrznych.Pamiętam jak raz z Marylką spróbowałyśmy tego wina odkorkowując butelkę  ,a w miejsce wina dolewając wody.A żeby było jeszcze śmieszniej ,wyszukałyśmy w toaletce Mamy Marylki cygara i je zapaliłyśmy.Po co je tam miała nie wiadomo,bo sama nie paliła cygar.Ależ pięknie nas ten koktajl alkoholowo nikotynowy zemdlił.A pani Janeczka mama Marylki po powrocie z pracy przeprowadzała dochodzenie..........."co wyście zjadły"?.I aż dziw,że nie poczuła od nas zdradzającego wszystko zapachu.
A jak to onegdaj bywało?......................też robiono przetwory,bardzo prosto i łatwo.
Do marynowania  przeznaczam dwa i pół kilograma owoców wiśni odmiany Panda.Płuczę,dryluje i wrzucam do gorącego syropu sporządzonego z  jednego kilograma cukru i,jednej szklanki 10% octu.Dodaje kilka goździków i kawałek cynamonu.Wiśnie po wrzuceniu zostawiam na kilka godzin,aż ostygną .Po tym czasie lekko je podgrzewam  i ponownie studzę.Następnego dnia już normalnie zagotowuję ,studzę ,i odcedzam lub przelewam przez sito.Syrop sam poddaję gotowaniu na wolnym ogniu ,by solidnie odparował,i zmniejszył swoją objętość.W taki odparowany i gorący wsypuję wiśnie i jeszcze kilka minut gotuję.Nakładam do słoików i odwracam do góry dnem na kilkanaście minut.Po wystudzeniu wynoszę do piwnicy.

I już słyszę .............." a po co mi to?,tyle pracy"?Nie..!........zmuszać do tej pracy nie będę,Ale chcę poinformować ,że jest to wprost nieodzowny dodatek do mięs ,wędlin,a szczególnie ryb.A szczególnie do smażonego na kolację wigilijną karpia ,a jeszcze bardziej do mdłego z natury,ale zdrowego bo z czystej wody pstrąga.Podawany tak jak przed wielu laty na dworach szlacheckich jest nieciekawy w smaku.Wtedy podawano go z chrzanem  ,a ja odkryłam,że wyśmienity jest "posypany" po przyrządzeniu marynowanymi wiśniami.I obojętne,czy będzie to pstrąg "bezczeszczony" ,bo po prostu usmażony,czy podawany klasyczny,zatem gotowany w warzywach,cebuli i korzeniach i po ugotowaniu polany masłem ze zrumienioną bułką.Dla lepszego smaku dobrze jest włożyć do środka natki z pietruszki,ale nic tak nie poprawi jego smaku jak marynowane wiśnie.Nabiera wyrazistości.
Dziś odpoczywam od kuchennych prac,a szczególnie przetworów.Czekam na wiśnie sokowe odmiany Panda ,bo są największe ,maja najmniejszą pestkę i jędrny miąższ ,.zatem w konfiturach i dżemach nie rozpadają się.Ale moje najulubieńsze to wiśnie marynowane.Robię sporo marynat,np śliwki,gruszki i dynię.Na słoikach jest kartka informacyjna następującej treści:"Do kanapek mięs sałaty,słodko kwaśne marynaty."Często ofiarowuje je komuś  i by nie myślał ,że to kompot,stąd te kartki.A tak w ogóle,to obserwuje,że coraz częściej konsumenci odstępują od tego rodzaju dodatków.Bo jak np .twarożek to tylko z cukrem.Bo jak do drugiego dania to tylko kompocik...............o nie!!! nic ostrego,nic kwaśnego.A moje marynaty wcale takie kwaśne nie są,bo zawsze na 1 kg cukru daję tylko szklankę octu.Pewien behawiorysta orzekł ,że ostrych smaków i kwaśnych smaków z natury unikają ludzie słabi,potrzebujący pomocy i opieki i tacy co to długo byli pod "skrzydłami "mamusi .No cóż:jeden lubi ogórki a drugi ogrodnika córki.

A moje wiśnie robię tak:

Witam Wszystkich w ten nieznośnie upalny dzień .Ale co tam,przecież jest lato.W Łodzi,ani deszczu,ani burzy,nie było i dla tego tak gorąco.A kto jeszcze dziś w nocy nie mógł spać...........to witam w klubie.

I na początek:
"Jeśli się  boisz utyć,to przed jedzeniem wypij setkę,ona zlikwiduje uczucie strachu."

"Życie jest jak bieg na sto metrów.Kto się postara szybciej  znajdzie się na mecie."