wtorek, 5 maja 2015

Jak to onegdaj bywało?...........bardzo onegdaj.Chcę opisać relacje mojej mamy z okresu I,szej Wojny Światowej.Moja mama miała wówczas kilkanaście lat .Wraz ze swoja matka ,a moja babką szukały zajęcia by przetrwać i mieć co jeść.Fabryki stanęły,sklepy obrabowane.Jedyna nadzieja we wsi.Tam jeszcze było co jeść choć ustawicznie "przewalały" się wojska okupacyjne,raz takie,raz takie.Powoli ludzie zaczęli się przyzwyczajać do tych "wędrujących frontów."Trzeba było żyć .Otwierały się małe sklepiki przeważnie usytuowane  w sutenerach,stad nazwa sklep,bo sklepienie było tuż nad głową .I właśnie moja mama z moja babką przynosiły ze wsi masło,śmietanę i ser.Dźwigały to około 20 km  na plecach  i w rekach.Najgorzej [mówiła mama]  było iść jak padał deszcz lub mokry śnieg,wówczas obranie stawało się o wiele cięższe.Ot,to było życie nastolatki.Ale za to jak wspominała mama było  co jeść przez tydzień tj.do następnej wyprawy Często spały na wsi i po nocy wyruszały do Łodzi.Obie były w niej zakochane i o przeniesieniu się na wieś nawet nie myślały.Pewnej nocy ,gdy tam spały rozległ się huk,potem następny,potem jeszcze jeden ...............myślały ..........front się zbliża...........ale nie,to nie był front.Rano gospodyni wyjaśniła,że  był w nocy taki mróz,który spowodował pękanie pni drzew w sadziku za stodołą.I widzisz "tłumaczyła mama" ,stąd jest określenie  trzaskające mrozy.I faktycznie, wiosna odsłoniła żniwo  po przebytych mrozach.Podobno niektóre drzewa były tak uszkodzone ,że leżały na ziemi ,jedna polowa na lewo,a druga na prawo.Proceder zaopatrywania sklepiku trwał.Ale najprzyjemniejsze były popołudnia lub wieczory po powrotach.Z dobrej żytniej maki przyniesionej z wiejskiego młyna  czekał w domu zakiszony barszcz,by ugotować z niego zalewajkę.Zalewało się nim ugotowane ziemniaki  i często dodawano pokrojony w kostkę ,nieco podsuszony [by kostka była kostką] biały wiejski ser.Taki co to ma kształt serduszka.Ale już zupełnie luksusowa był ta zwykła zalewajka ,ze skwarkami i przyrumieniona cebulką.Takiej słoniny teraz nie ma ,wspominała mama.Bo tamta była nasolona i powieszona na strychu przy kominie u gospodarza oczywiście.I tak sobie wisiała i wisiała i była odkrawana w miarę potrzeby.No i to, wszystko,te marszruty ,na mrozie i  deszczu skończyły się dla mojej mamy bardzo groźną grypą. W 1918 r panowała w Europie tzw."Hiszpanka".Miliony na nią umarły a moja mamę uratowała woda sodowa.W pobliskim sklepiku w ogromnym miedzianym syfonie włożonym do lodu ,można było kupić wodę.Więc babka kupowała i moja mama  piła ja cały tydzień.I ozdrowiała.I całe, nie krótkie życie piła gazowaną wodę,bo bardzo ja lubiła.A to że jest niezdrowa ,to jak widać nie dla wszystkich.Ja też ją lubię.Odziedziczyłam to widocznie po mamie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz