wtorek, 17 lutego 2015

A onegdaj bywało tak: Jeszcze jestem w schowku pod schodami,bo taka śpiżarnia w tamtych czasach była potrzebna,bo jak wspomniałam wcześniej w sklepach przetworów nie było,a ogórki występowały zimą tylko pod postacią kiszonych,a pierwsze zielone pojawiały się w lipcu.W dużym kamiennym garnku mama kisiła ogórki na zimę.Garnek miał kształt beczki . ,Przed kiszeniem był myty i wyparzany.A robiło się to tak.:Nalewało do niego wody i wrzucało kamień "upalony w piecu".A woda aż bulgotała .Wszystko to przykryte było czystą szmatą.Potem ,po tej dziwnej dezynfekcji ustawiano ,ten garnek beczkę w schowku i tam kiszono ogórki.Pamiętam ogromne ilości kopru,korzeni chrzanu liści laurowych ,ziarna kolendry [tego nie za wiele],ziarna gorczycy dużo i dużo czosnku,który na szczęście nie  obierało się tylko przekrawało każdy ząbek.Na koniec zalewano wodą licząc jedna łyżkę soli na 1 litr wody i przykrywano pokrowami.Pokrowy ,to takie pokrywki składające się z zaokrąglonych  deseczek ,by można je było dopasować do garnka .
Tak stały i kisły ,a pierwsze wyjmowano dopiero po Wszystkich Świętych.O dziwo ,nie  były nigdy popsute  i nie były "puste" w środku.Z ogórków robiono jeszcze i to koniecznie korniszony.Korniszony dopiero po połowie września jak ogórki kończyły plonowanie,to tę końcówkę nie wyrośniętą zbierano.Po umyciu przesypywano solą i tak stały [czasem mieszane]. tydzień.Po tym czasie  gotowało się ocet pół na pół z wodą i zalewało korniszony.Następnego dnia zlewano go zagotowywano i ponownie gorącym zalewano.I tak przez tydzień.Ostatniego dnia gotowano świeży ocet,ale już znacznie  słabszy  [szklanka octu,dwie szklanki wody ] i pół szklanki cukru i liść laurowy i ziele angielskie i gorczyca i kolendra i takim wrzącym zalewano korniszony w garnku kamiennym i owiązywano czystą szmatką. Robione tak ,były jędrne i chrupiące.Pamiętam,że jak tylko miałam anginę  to poza Sulfatiazolem,który wtedy aplikowano na to schorzenie  ,najbardziej pomagały mi korniszony Zakradałam się bez wiedzy rodziców, oczywiście do schowka i jak się najadłam korniszonów wszystko w gardle zginęło,taki to był postrach te kwaśne korniszony na anginę.Z przetworów warzywnych robiono jeszcze pomidory i szczaw w butelkach,ale to nic rewelacyjnego.Czy możecie sobie wyobrazić Kochani,że nie było w sprzedaży ani soku pomidorowego,ani przecieru.Po prostu nie było,.nie funkcjonowały przetwórnie jeszcze.Dopiero pod koniec lat 60 ,ątych Na samym końcu robiło się dynie marynowaną,w bardzo prosty sposób.Obierano co najmniej jedną dużą i wykrawano pestki i włókna i kroiło w kostkę.Wrzucało partiami na syrop z cukru i octu jak gruszki {pisałam o tym wczoraj] i jak się zeszkliła  całość znowu "szła " do garnka kamiennego ,owiązanego szmatką.Nie wyobrażano sobie żadnego dania z kaszy [a gotowano często ]choćby z cynaderkami bez marynowanej dyni.Bardzo nie lubiłam cynaderek i przed awanturą "co może nie będziesz tego jadła"? ratowała mnie właśnie dynia.Cały pochód przetworów zamykały powidła śliwkowe które to w  mosiężnej misie smażyło się ,po kilka minut dziennie,przez tydzień.Na powidła brano  śliwki węgierki w proporcji [o dziwo] tylko 30 dkg cukru na 1 kg owoców.Myślę,że było to możliwe,taka mała ilość cukru,bo węgierki musiały być po pierwszych przymrozkach  [pomarszczone]  a zatem bardzo słodkie..A tak przy okazji ta misa ,"dawała mi czasem w kość" bo musiała  błyszczeć.a to tylko się osiągało  po wyczyszczeniu Sidolem.Oj ! nie była to lekka praca. A samo smażenia ,to mieszanie i to znowu ja  i pytanie "może już" i odpowiedź mamy,"jak kot po wierzchu przebiegnie i się nie utopi,będzie już.Na sam koniec do schowka do specjalnych skrzyń ażurowych "szły  " ziemniaki i cebula.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz