niedziela, 21 czerwca 2015

A onegdaj bywało tak:Ulica przy której mieszkała moja koleżanka Marylka była babską ulicą.Tak o niej mówiono.Trzeba jednak przyjąć do wiadomości,że były to lata powojenne i wielu mężczyzn,albo zginęło na wojnie,albo w partyzantce,albo w obozie.Naprzeciw posesji p.Janeczki ,mamy Marylki była piekarnia z pysznym chlebem.Zarządzała nią też samotna p.Ania .Historia śmierci jej męża była dość dziwna.Otóż,w maju 1945 r. wrócił p.Władysław ,jej mąż z obozu.Mówiono o nim tak:" toż to cień dawnego Władka.Po  kilku dniach okazało się jednak,że choruje na tyfus.Znalazł się w szpitalu.Leżał około miesiąca  .Choroba ustępowała bardzo powoli.Ciągle jadał tylko kleiki,po których co jest oczywiste nie przybywał na wadze.Któregoś dnia odwiedzili go bracia ze Zgierza.Pobiadolili nad nim i następna wizyta już była bardziej owocna.Przywieźli ze sobą ,jak potem się chwalili pęto suchej kiełbasy i pół litra okowity.Stwierdzili,że po tych kleikach on źle  wygląda i powinien zjeść coś konkretnego i wypić kielicha dla zdrowia.No i p Władek uwierzył,że to pomoże, bo też był zniechęcony wielotygodniową dietą.Następnego dnia rano zmarł.Po pogrzebie nie wolno było mówić w okolicy o jego nagłej ,jak by na to  nie patrzył , śmierci.Tylko bracia uważali,że zrobili dobrze,bo skoro miał umrzeć,to chociaż przed śmiercią pojadł sobie i popił.Zostawił zonę i nastoletnią córkę Bożenę.Żona  była kobietą energiczną i bardzo samodzielną.W swoim interesie............piekarni,zatrudniała piekarzy,woźniców i miała kilka furgonów do rozwożenia chleba i trzy pary koni i obszerną stajnię i pokoje dla pracowników nad tą stajnią,ciepłe i przytulne ,wbrew temu co było widać z zewnątrz.Podwórko było obszerne i pachniało wokół końskim nawozem i chlebem.A obok posesja gdzie była  farbiarnia.Zarządzała nią też kobieta .Jak miała na imię naprawdę nikt nie wiedział,ale wołano na nią Dzidka.Dzidka bardzo chciała być mądra i bogata.To drugie nawet jej się udawało W czasie okupacji usiłowała  uczyć się języka niemieckiego co mój ojciec skwitował w następujący sposób:"Ona po niemiecku mówi mniej więcej tak:Majne Muter, moja matka sprzedawała Epfel jabłka ,przyszła do niej Cige koza i wyjadła jabłka z woza." Także zatrudniała pracowników ,w tej swojej farbiarni.A trzeba przyznać ,że interes się rozwijał ,bowiem wiele było owczej wełny przędzionej domowym sposobem i to tej wełnie należało "dać jakiś kolor".
Wisiały i suszyły się włóczki zwinięte w luźne motki na specjalnych suszarkach na kółkach.Bo jak nie było pogody ,wieziono je do pomieszczeń.No i rynsztokiem płynęły tęczowe wody.Bardzo ładnie prezentowały się na nich papierowe stateczki białego koloru.Przyznacie,że ciekawie spędzałam czas z moimi koleżankami  i że otoczenie dorosłych też było niebanalne.Ale to jeszcze nie  ta pora by opisać obóz cygański ,który pojawił się nad Nerem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz